Wczoraj pisałam, że właśnie się o nim dowiedziałam, skąd się wziął, jak można w nim wziąć udział i nawet wzięłam, ale dziś też jest dzień, nawet właściwy, a nie przedwczesny dlatego świętujemy dalej. Nie ma co sobie żałować, prawda? Cieszę się życiem i staram się świętować co się da :)
Postanowiłam ponudzić Was takim małym zestawieniem, rachunkiem sumienia, yyyy, blogu :) Zachodzi podejrzenie, że po jego opublikowaniu (postu, nie blogu – blogu się nie publikuje głuptasy, blog się ma lub nie, prowadzi, kocha, nienawidzi etc.) liczba odwiedzających Przy Dużym Stole spadnie o 50%, bo połowa z Was umrze z nudy ;) Mam nadzieję, że druga połowa będzie się przy czytaniu archaicznych wpisów bawić równie dobrze jak ja teraz przy pisaniu. Wy macie o tyle lepiej, że czytanie, w przeciwieństwie do pisania, nie zajmie Wam całej nocy.
Mój pierwszy post, pamiętam, że pisałam go od nowa ze sto razy :) Właśnie przed chwilą poprawiłam jeszcze znalezione błędy. Teraz mam już nawyk, zdrowy całkiem, że gotowy post wklejam jeszcze do edytora tekstu i sprawdzam czy błędów nie ma. Zdarzają się, czasem przeoczę je nawet wtedy :) Wychodzę z założenia, że robienie błędów na blogu pokazuje niegrzeczność autora w stosunku do czytelników.
Odważyłam się prowadzić Przy Dużym Stole dzięki ludziom z forum Cincin, z których wielu prowadzi blogi, piękne perełki w zalewającym Internet potopie bylejakości i braku prawdziwych treści w treści. Mieszkałam wtedy daleko stąd, blog pomagał mi więc pokazać co u mnie słychać przyjaciołom rozsianym panoramicznie, bo u mnie gotowanie, a właściwie karmienie ludzi, to jeden ze sposobów wyrażania emocji i jestem znana z niechęci do pisania e-maili (listy owszem, ale kto będzie za mnie pamiętał, żeby je wysłać?). Prawie zapomniałam – dużą zachętą był zakup aparatu cyfrowego, jakoś nie wyobrażam sobie już teraz biegania z kliszami do wywołania i zeskanowania, odbierania ich, a jeszcze gdyby zdjęcia okazały się nie takie jakie wyjść miał...
Mój pierwszy przepis Przy Dużym Stole – “Tydzień z serem”, niczego specjalnie nie planowałam, miało być spotkanie z cyklu “Polacy na obczyźnie”, ot taka garstka znajomych pracujących w jednej firmie. Deszcz pokrzyżował (tfu!) plany, zrobiła się nasiadówka. Ten ser sam się wpraszał, wisiał sobie gdzieś w mojej podświadomości, bo nie pamięci przecież, wisiał i jęczał :) Ze spotkania ostało mi się do teraz kilka przyjaźni (Dżakasiu napisz Ty pierwsza, obiecuję, że odpiszę długaśnie), kilka niechęci wzajemnych, ale to przecież nieuniknione w grupie ludzi rzuconych w jedno miejsce przypadkowo tak się zdarza.
Przepis praktykuję do tej pory, bo tak zachwycił (teraz już) męża Dżakasi, że zawsze jak mi się za nimi zatęskni, to pędzę do kuchni pocieszyć się właśnie Crack’n egg.
Państwo wybaczą, jednak polecę na FB napisać przyjaciółce słów kilka. Za sekundę wracam… Było ciut więcej tych sekund, ale jestem z siebie pół-dumna. Wracamy do tematu!
Tutaj miał się znaleźć post, którego pisanie sprawiło mi najwięcej frajdy. Zaczęłam więc przegląd, od początku do teraz (prawie jak stąd do szesnastej ha ha), i wyszło na to, że najwięcej frajdy sprawia mi grupa postów – podsumowania różnych Dni i Tygodni, zabaw międzyblogowych. Oglądanie tych wszystkich cudowności zaproponowanych przez innych, ale głównie poczucie wspólnoty chyba. To takie miłe wiedzieć, że ktoś tam, gdzieś tam, właśnie szuka, szpera, knuje i gotuje to samo, albo z tym samym :)
Był więc Tydzień Ziemniaczany, Tydzień Kuchni Bawarskiej, Festiwal Kuchni Żydowskiej 2008 (wymyślony przez Sini z forum Cincin i za jej zgodą wprowadzony do blogosfery przeze mnie), i Festiwal Kuchni Żydowskiej 2009.
Jedną z umiejętności nabytych dzięki wspólnemu z innymi blogerami kucharzeniu, nie jedyną zauważcie, jest pieczenie chlebów. Najefektowniejszy był chyba ten tutaj, ta skórka chrupiąca, poezja! No i jeszcze ten, smaczny i piękny, oj, jest jedno słowo lepiej go określające – prawdziwy. Ten z kolei jest najbardziej sprężysty, z tego jestem dumna niesłychanie, bo to mój całkiem własny przepis, z ery gdy już opanowałam pieczenie chlebów, a chwilę mi to zajęło!
Najgorsze zdjęcie bardzo smacznej potrawy – kiedyś je poprawię, obiecuję, jak tylko uda mi się wreszcie tego nie zjeść jeszcze niosąc talerz do stołu :) Tak czytam tamten wpis i widzę, że nie tylko zdjęcie nieudane, ale i słowa. Nie macie pojęcia jak bardzo chciałabym umieć smaki, aromat, konsystencję, współgranie, czy “wręcz przeciwnie” składników potraw, czy dań całych, posiłków, umieć ubrać w słowa tak idealnie jak to potrafi Anthony Capella. Oj, gdyby tak choć w 1/10 chociaż!
Wedding officer i The Food of love urzekły mnie ogromnie, nic tam romantyczne historie, nic tam obce kraje i obyczaje, ale właśnie te opisy jedzenia! Nie miałam okazji przeczytać jego książek po polsku, nie będę więc upierać się, że warto. Nie będę tym bardziej, że już miałam w ręku tę ostatnią, rzuciłam się na nią w księgarni jak puma (lepiej brzmi od hieny, prawda? jakoś tak szlachetniej ha ha). Rzuciłam się, bo zauważyłam nazwisko autora, ale kiedy tylko zorientowałam się, że ów dzierżony przez mnie jak świętość Afrodyzjak, to właśnie The food of love, to przyklapłam wyraźnie. Tym bardziej, że mój wybór ewentualnej lektury zgorszył kilka starszych pań w wiadomych nakryciach głów ;) Skoro już sam tytuł, twarz książki tłumacz oszpecił tak okrutnie, obdarł z całej osobowości znaczeń i podtekstów, to dalej nie mogło być lepiej. Przerzuciłam kilka kartek, czytając oczywiście, to ucieszyłam się, że wszystkie anglojęzyczne książki przytachałam do Polski nie bacząc na koszty. No bacząc, bacząc, ale podejmując męską decyzję (Sini, wybacz, ale musiałam) i prioretyzowałam (takie mądre słowo, może ktoś mnie dojrzy i zostanę CEO lol).
p.s.
gdyby ktoś chciał mi zrobić prezent idealny, to podpowiadam, że właśnie zauważyłam nowe książki, Anthony Capella The Various Flavours of Coffee i The Empress of Ice Cream, która ukazała się 30 lipca tego roku. Obiecuję, że jeśli takie dostanę, to przetłumaczę osobiście na polski :)
Tak czytam posty, porównuję i widzę, że z czasem to moje pisanie zyskało, co prawda smaki mam tylko w głowie i wyobraźni, ale za to zdjęcia wyraźnie zyskały przez te 2 lata na jakości, sami powiedzcie. Ze smakami u mnie jest tak, że potrafię je sobie wyobrazić czytając przepisy, serio. Węch u mnie gra kluczową rolę i nie tępi jakoś specjalnie mimo nałogu. Na węch potrafię rozpoznać czy kawa/herbata słodzona, czy nie. Nie muszę potraw specjalnie jakoś próbować, wystarczy, że powącham tylko i już wiem jak będzie smakowało. Część ludzi to dziwi, a część kiwa ze zrozumieniem głowami :)
Najbardziej czaso- i praco-chłonna potrawa, ale za to jaka niezwykła, warto choć raz spróbować czegoś takiego. No i ta satysfakcja, gwarantowana :)
Najczęściej wyszukiwany przepis, z różnych wyszukiwarek ludzie przychodzą, czytają, tylko szkoda, że nikt nie napisze jak smakowało. Jeśli próbowaliście i macie jeszcze minutę czasu to bardzo proszę o komentarze, zresztą nie tylko pod tym przepisem, pod innymi też. Z pomocą przyjdzie Wam wyszukiwarka w tym nowym, ślicznym pasku u dołu strony ;)
Drugi najpopularniejszy przepis, to chyba właśnie ten, również u mnie w domu. Kocham go miłością szczerą i odwzajemnioną, jeszcze nie było osoby, której by ta zupa nie smakowała. Oczywiście u mnie ciągle ewoluuje, wystarczy inna ryba, czy więcej jej gatunków i już czuć różnicę. No dobrze, ja czuję :)
Największe zaskoczenie efektem nieznanego przepisu – pozytywne oczywiście, negatywne tu nie trafiają, skoro testuję na sobie i przygodnych zżeraczach, to Was już truć nie chcę i nie muszę :) No i jeszcze – efekt powalający i bardzo niespodziewany, czytając przepis spodziewałam się czegoś zupełnie innego, a tu taka smakowita niespodzianka.
Odkryte składniki - pierwszy dzięki Bei naszej (Bea w kuchni), drugi dzięki wrodzonej ciekawości mojej skromnej osoby.
Przepis, po którym było najwięcej sprzątania – nie z winy samego przepisu, ale klątwy jakowejś, albo tego chaszcza w ogrodzie. Teraz śmieszy mnie to bardzo mocno, ale jak wróciłam do kuchni i ujrzałam co było do ujrzenia, to jakoś do śmiechu przez chwilę mi nie było. Na szczęście umiem się śmiać sama z siebie, również bez świadków (czytaj: nie na pokaz).
Z serii, dużo tego nie ma, ale za to JAKIE!!! Również jeden z tych częściej czytanych przepisów, czasem śni mi się po nocach :)
Chyba najbardziej “odkrywczy” wpis – dużo się przy nim naszukałam, naczytałam i nauczyłam, i ciągle mi mało tej konkretnej wiedzy. Macie coś na ten temat w formie elektronicznej? Przyślecie? Będę wdzięczna dozgonnie, ale to nie tak długo, bo jest szansa, że jak dostanę to umrę ze szczęścia ;)
Ten jest najmniej chyba doceniany, ale wart przypomnienia, bo smaczne bardzo. No i tak wiele osób poszukuje przepisów na rybę, żeby odmianę jakąś mieć od smażonej.
Uwielbiam mieć to zawsze w lodówce, do kanapek, na krakersy dla gości, którzy pojawią się nagle, do przyjęcie. To chrupie jak nic innego, pełnia doznań – chrupiące z wierzchu, delikatne w środku i jeszcze nadzienie dla dopełnienia :) Tutaj efekt desperacji, zakończony pełnym sukcesem, a spowodowanej niedociągnięciami pogodowymi. Przepis roku 2009, chętnie do niego wracam i często, co część z Was też robi (podpowiadają statystyki). Zaskoczenie tegoż samego roku, pozytywne rzecz jasna, pełnoprawne danie, wartościowe i jeśli namoczyć ziarenka wieczór wcześniej, to również błyskawiczne w przygotowaniu. Przepis 2010, ja do tej pory, bo wszystko się może jeszcze zmienić.
Te zdjęcia robiłam w najdziwniejszych warunkach – u kolegi w drukarni, na stole roboczym, podejrzliwie oglądana przez jakiegoś klienta :) Wyobraźcie sobie: wpada baba jakaś do firmy, włos rozwiany (jak to u mnie), wyciąga z torb
y żarcie, biega jak kurczak bez głowy, z jednego kąta brystol wyciąga, z innego aparat firmowy, jak by u siebie była przynajmniej, leci po naczynia, rozkłada, wykłada, podpiera ten brystol torbą od aparatu, każde trzymać jakiś papier przy oknie (żeby światło ostre rozproszyć ciutkę), pstryka kilka zdjęć i w miarę zadowolona z efektu częstuje żarciem onym. Może chce otruć? :)
Jak już o zdjęciach, to to jest najbardziej kiczowate ze wszystkich. Zmęczona byłam, wybaczcie :) W sumie mogłabym nalać sklepowego barszczu w jakąś malowniczą butelkę i zrobić nowe zdjęcie, ale to chyba nie będzie fair, prawda?
Najbardziej komentowany wpis, ku mojemu zaskoczeniu, słowo daję. Jeden z najmniej komentowanych, a taka byłam z siebie dumna – pyszna sałatka, tylko może źle ją wyeksponowałam? Kolega podpowiedział mi, że może nie tego tu szukacie, bo u mnie jakoś się przyjęło, że prosto, efektownie i mało pracy, a przy tym jednak trzeba chwilę postać. Czy to prawda? W ramach rekompensaty polecam dwa błyskawiczne i nieziemsko smaczne, w sam raz na ostatniego grilla w tym sezonie (1, 2).
Tutaj miały być posty, o których myślę “szkoda, że to nie ja napisałam”, ale prawda taka, że to całe blogi są, nie pojedyncze posty – znajdziecie je w prawym pasku strony, nie wszystkie tu są, ale większość. Wiem, że je znacie jak własną kieszeń, ale gdyby nie one...