Mazury każdy widzi inaczej, jak świat – przez pryzmat własny się ogląda.
Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że się w żeglowaniu zakocham. Gdyby ktoś zasugerował mezalians takowy, to bym się uśmiała w głos. Nawet się wtedy nie zakochałam, to uczucie, to całkiem świeża historia. Uwaga: zniechęcać będę: jakość zdjęć jest kiepska – te odzyskałam z czeluści Internetu, jako że oryginały odeszły do krainy wiecznych bajtów z poprzednim dyskiem; słowotok odzyskany z forum, gdzie o wyjeździe opowiadałam. Ktoś jeszcze chętny czytać dalej? ;)
[nie jestem doświadczonym żeglarzem, nawet niedoświadczonym nie jestem, więc sugerowanie się przy żeglowaniu opiniami laika mojego pokroju może się źle skończyć... nie sugerować się mi tutaj, dobrze?]
Trafił mi się przypadkiem, dawno temu, rejs. Przyjaciel, który zna mnie chyba lepiej, niż ja sama siebie, A. niejaki, taki od wspólnej wspinaczki, odkrywania sztolni, rajdów samochodowych… Taki sprawdzony w ekstremalnych sytuacjach... Zapytał dnia pewnego, czy się nie przejadę na Mazury, pożeglować w sensie. Przejadę, a juści! Nic to, że akurat mieszkam za tą granicą, gdzie większość rodaków teraz mieszka. Noooo i nie umiem pływać. Jak obieca, że mnie będzie szybko z wody wyciągał w razie wpadki, to się piszę. Bedzie wyciągał. To pojechałam. Dwa razy nie trzeba się pytać. W końcu na rejsie jeszcze nie byłam.
Zebrała się jakaś większa ekipa z mojego miasta i hurtowo wyczarterowali kilka jachtów. Świetnie, będzie więcej ludzi do wyciągania mnie z wody, a przy okazji spłacę starzejący się dług - za naprawę 2 laptokow obiecałam koledze (M.), odżywiającemu się głownie batonikami, zapełnić zamrażalnik domowym żarciem (pieniędzy nie chciał). Jest okazja.
Zapakowałam co potrzebne i przyleciałam do Polski. Już na lotnisku trochę mi zapał ostygł, bo okazało się, ze nie tylko ja jedna jestem w 100% zatapialna, bo na nasz jacht trafi jeszcze mama kolegi (pani H. w wieku gdzieś przed 70) i znajomy T. (50 z hakiem). Świetnie, na 4 osoby na jachcie pływać umie tylko A. Ale nic to.
Pani H., kobieta z tymi, no, wiecie czym. Bardzo ją i jej męża podziwiam. Że jej się chciało, niepływającej, na jachty!
Wyjechaliśmy wieczorem, przez sklep, żeby zakupy zrobić, bo ponoć nawet nędzna zupka chińska w porcie na Mazurach kosztuje 4 zł (!). Przystanek we Wrocławiu, żeby prowiant M. zostawić. M. nie odbiera telefonu, ale to te nic, damy radę. Na pierwszej z brzegu stacji benzynowej zapytałam, czy mi koszyka dla znajomego nie przechowają. Przechowali, a M. wysłałam sms'a, że odebrać ma w te pędy i jeszcze im flaszkę czegoś dobrego zostawić. Obwołano mnie naczelnym załatwiaczem rejsowym i pojechaliśmy dalej.
Dotarliśmy rano najpierw do Pięknej Góry, zobaczyć czy Bosman już jest. Było wcześnie rano i klimatycznie... na zdjęciu śpiewu ptaków nie widać, ale wyobrażamy sobie, takie poranne trele, ok?
Bosmana nie było, ale to zgodnie z planem. Popędziliśmy do Gierłoży, obejrzeć Wilczy Szaniec, bo bunkry to my lubimy pasjami.
Podobała mi się tablica pamiątkowa postawiona na miejscu baraku, w którym dokonano próby zamachu na Hitlera. Nie wnikam w konotacje historyczne, zwyczajnie piękny pomnik, w natłoku tych paskudztw zasłaniających swoją szpetotą kraj nasz śliczny.
Same bunkry trochę inne, niż się spodziewałam, inne niż te, które widziałam do tej pory na Włodarzu, Osówce w kompleksie Rihttp://pl.wikipedia.org/wiki/Rieseese, czy w Międzyrzeckim Rejonie Umocnionym. Imponujące, ilość pracy, jaka w to włożono, infrastruktura, maskowania, ilość stali w tym betonie. Gdyby nie to, ze to Niemcy byli w tej wojnie be, to by mi było ich żal. Tak się starali, przygotowywali, planowali, a tu hurraaaaa... i Alianci ich rozłożyli na łopatki.
Jeszcze musieli te wypieszczone bunkry wysadzić uciekając. Te dachy skonstruowane jak wanny w przekroju, żeby móc je obsadzić zielonym go góry i schować, ściany pokryte zaprawą zmieszaną ze słomą, żeby mchem z czasem obrosły. Cel budowania jaki był, taki był, ale jak wszystko przemyślane!
Wracając już do Pięknej Góry zauważyłam znak drogowy, do mojej kolekcji znaków lekkopółśmiesznych. Mam gdzieś jeszcze "uwaga renifery" z Islandii i sadzę się na "uwaga czołgi" koło poligonu, który kiedyś mijaliśmy :D.
Pomyślałam, że mam dwóch znajomych, którym się spodoba, przeżywają się pieszczotliwie nawzajem Łosiami :D Aaaa! Jeszcze jednego, którego ja Łososiem nazywam, bo “Łosiu” mu się nie podobało. Ale do rzeczy!
Jacht odebrany, sklarowany, kambuz (kuchnia ) opanowany, no to lecimy, yyy, płyniemy w sensie? Wiatru nie stwierdzono, zapadła więc decyzja, że lepiej załatwić kanały, bo tam i tak trzeba iść ze złożonym masztem i na silniku w większości. Kanały zobaczyć trzeba, a przynajmniej o nich doczytać.
Starym Kanałem Giżyckim z Jeziora Tajty na Niegocin, szlakiem przez Boczne, Jagodne, Szymoneckie, Szymon, Tołtowisko, Tałty, koło burżujskich Mikołajek. Nocowaliśmy w zatoce, na kotwicowisku naprzeciwko Mikołajek. Tutaj mapa Googlowa - może pomoże w moich zawiłych tłumaczeniach? Zaznaczona jest trasa drogowa, ale w jej pobliżu są wszystkie wspomniane jeziora, kanały miedzy nimi.
Widoki niektóre jak z innej epoki, na szczęście! Za dużo tych nowobogackich wstawek może nawet i Mazury obrzydzić.
Śmiesznie było, mijanie się z innymi jachtami w kanałach, czasem wąskich. Te wszystkie achy i ochy przy mijaniu innych, obserwowanie ludzi. Kto się pierwszy z kim przywita. Niby to wśród żeglujących zwyczajem uregulowane, ale ludzie, to ludzie, tylko ludzie ;) Generalizować będę przez chwilę... Ciekawe dlaczego Ci na lepszych jachtach oczekują, że ci na nie takich dobrych pomachają pierwsi? Maleńkie skorupki oblepione nastolatkami. Albo takie jachty na pełnym wypasie z przysłowiową niunia udrapowaną malowniczo do opalania i panem z kryzysem wieku średniego. Roboczo takie panie zwiemy Mariola. Znajomy opowiadał, że kiedyś widział jacht pt. "Kaprys Marioli" z taką, na oko, chyba 18 letnią Mariolą rozłożoną gołym plackiem :) Jak ludzie jachtu nie nazwą! “Lep na baby”, “I o to chodziło”, “Mam dłuższy”, “Teraz emerytura” :D Mnie zaciekawiła "asjopea", spotykaliśmy ją często bardzo.
Natura nie zawodzi za to. Po wyjściu z któregoś kanału spotkaliśmy takie cudo!
Na wysokości Mikołajek złapała nas solidna burza, ta co to "4 tyś gospodarstw bez prądu". Zaczepiła nas tylko bokiem, ale wszyscy na wszelki wypadek wskoczyli w kamizelki. Panią H. i T. wysłaliśmy pod pokład, żeby nie widzieli co się dzieje i w razie "w" nie szwendali się pod nogami. Lepiej, żeby się też nie stresowali.
Zdjęcie z początku burzy, bo potem już nie chciałam ryzykować, że aparat przemoczę. Twarz A. jest jak najbardziej w porządku, cyfrowo zamazałam ze względów oczywistych :)
Niesamowite, dla mnie, jak się inaczej patrzy na pogodę na wodzie, albo w górach.
Taka burza w mieście, to żadne przeżycie, niewygoda najwyżej. Na wodzie zupełnie cos innego. Z żywiołami walczyliśmy
Większość ludzi uciekała do portów, tylko Ci którzy szli dalej patrzyli na siebie nawzajem znacząco. Szli, bo wiedzieli, że uciec nie zdążą sensownie, więc bezpieczniej może przeczekać z dala od wszystkiego, na co można zostać zepchniętym. Teraz to śmiesznie brzmi, ale wymienia się takie uśmiechy uznania.
No i było co przeżywać wieczorem
Po śniadaniu następnego dnia popłynęliśmy do Galindii. Nazwa krainy historycznej, ale przybytek współczesny też Galindią się zowie. Niesamowite miejsce. Półwysep u ujścia rzeki Krutyni do Jeziora Bełdany.
Historycznie to: "Galindia, kraina historycznego plemienia Galindów. Obejmuje obszar około 20 ha w centrum Puszczy Piskiej na terenie Mazurskiego Parku Krajobrazowego. Okolice Iznoty od V wieku p.n.e. do XIII zamieszkiwały plemiona Galindów, o których pisali kronikarze rzymscy m.in. Tacyt i Ptolemeusz. Przez Galindię przebiegał Szlak Bursztynowy [...]Nasza Bursztynowa Komnata jest zbiorem przepięknych wyrobów ilustrujących czas przeszły, stanowiąc równocześnie głębokie przesłanie dla następnych pokoleń. Obecny wódz Yzeggus II wskrzesza i kontynuuje uniwersalne idee Galindów."
Współcześnie - nazwa ośrodka zbudowanego przez jakieś małżeństwo. Wszystko tak niesamowicie dopracowane! Wypieszczone. Wszystko frontem do klienta.
Pomost od strony wody, też w duchu czasów. Z dyżurna Galindką, pobierającą opłaty za wstęp. Tylko 5 zł za jacht, bez względu na ilość załogi, co w porównaniu z innymi cenami (10-15 zł za parkowanie, 7-15 zł za ciepły prysznic, całe 6 minut) nie było wygórowaną ceną.
Tutaj przewoźny bar, jak zauważyłam dopiero na zdjęciach - widzicie te zasłonięte juta rury wychodzące z beczki? W dużym zbliżeniu, na monitorze komputera, zauważyłam, że to rury od zamaskowanej beczki z piwem :)
Wejście do jednego z bocznych budynków, z przodu był bar, a to wyjście z zaplecza.
Na terenie ośrodka jest wiele miejsc piknikowych, miejsc do grillowania, zabaw integracyjnych. Naprawdę zachwycające, jak wszystko zadbane, przemyślane, postarali się ukryć wszystkie gniazdka, lampy, latarnie, czy same grille, rozrzucone w strategicznych miejscach półwyspu.
Zwróćcie uwagę, że nie uszkodzono żadnego z drzew, jeżeli rzeźby są na żywych drzewach, to zostały nałożone na pnie.
Wnętrze głównego budynku też imponujące, dopracowane jak wszystko. Żałuję, że nie miałam ze sobą statywu, żeby zrobić zdjęcia barów, ale mam za to sale chyba śniadaniowa. Zaimponowało mi, ze nawet duperele w konwencji, nie postawili plastiku :)
Nie znam przeznaczenia pomieszczenia na zdjęciu poniżej, ale popatrzcie tylko...
Ale, że myśmy tam pływaj się wybrali, to wracamy na wodę - popłynęliśmy do Ruciane-Nida. Przez Jez. Mikołajskie, Bełdany i Śluzę Guzianka, głownie dla śluzy właśnie, no i stacji benzynowej :) Znów link do mapy, drogowej, więc sobie wyobraźcie drogę z A do B, ale wodą. T. jeszcze kupił wędkę z przyległościami, bo w tzw. międzyczasie pani H. opowiedziała mu, że bym sobie zjadła rybę, taką tylko w mące obtoczoną, i na patelnię. Do końca wyjazdu sukcesywnie zad odmrażał, żebym ryby miała :)
Spotkaliśmy "asjopeę", która okazała się "Kasjopeą", tylko z "k" odklejonym na jednej burcie :) Wróciliśmy mniej więcej tą samą trasą, ale zajrzeliśmy na Śniardwy. Piękne są. Niestety zdjęć nie robiłam, bo trzeba było zając się sznurkami od tych szmat ;) Śniardwy to obszar ciszy, na silniku nie można i wchodzi się już na żaglach przez ten przesmyk wąski. Oczywiście wychodząc ze Śniardw spotkaliśmy kogo? Kasjopeę. Spotkaliśmy też Chopina. Szkoda tylko, że na pokładzie kapela żałośnie pogrywała jakiś kawałek disco polo. Serce się kurczy na taki widok. Żagle rozwinięte byle które, na pokaz tylko, taki łabędź ze skrzydłem na temblaku.
Spotkaliśmy też "Szeherezadę", jeden z PKS'ów. Wyglądał też jak Szeherezada, ale ta kiepska, pomalowana w ciapaje, z wizerunkiem pokurczonej kobiety na burcie. Pomyślcie o brzydko pomalowanej ciężarówce. Do tej pory takie PKS'y mazurskie kojarzyły mi się z siwym kapitanem, witającym gości przy trapie, białymi koszulami, dumą jakaś. Zniszczyli mi dzieciństwo tą Szeherezadą ;)
Nocowaliśmy na kotwicowisku, niedaleko poprzedniego. Przybijamy do pomostu i kto już przy nim cumuje? Kasjopea.
Oczywiście spektakularnie poślizgnęłam się na pomoście przy łapaniu cumy :) Zdjęć nie mam ;-P Ledwo zacumowaliśmy, a T. już rozłożył wędkę i poleciał do lasu na sekundę. Jakoś od słowa do słowa, uradziłyśmy z Panią H., że trzeba T. podpiąć do wędki puszkę tuńczyka. 400 g akurat miałyśmy :D Żeby chłop nie mówił, że ryby nie ma, taaaak? Wysłałam A. pilnować, żeby nas T. nie nakrył na gorącym uczynku. Panowie z Kasjopei mieli niezły ubaw oglądając jak się motamy z wędką.
- T.? A co to znaczy, jak spławik po powierzchni pływa?
- że grunt źle ustawiony...
- T.? to chyba masz źle grunt ustawiony...
No i do tej pory mi łzy lecą, jak sobie przypomnę minę T. jak te puszkę tuńczyka ujrzał na końcu żyłki :D
Teraz na zanętę zdjęcie dziś ostatnie. Zanęcam, żebyście wrócili na drugi kawałek podróży po Mazurach, oglądanej moimi oczyma :)