To smak moich wakacji. Staram się odtworzyć go w domu. Oczywiście nie doścignę ideału, ale to przecież niemożliwe :)
To trochę jak z rybą ze smażalni gdzieś nad morzem. Pamiętacie jak taka ryba smakowała w szczenięctwie? Jak chrupka była z zewnątrz i jak soczysta w środku? No i miała to "coś". Nie sposób odtworzyć tego smaku w domu. Może ryba nie ta, może olej zbyt świeży, a może po prostu brakuje w nozdrzach zapachu morza?
Tak samo jest z tą zupą. Na zdrowy rozum, to pewnie gotowana jest na bazie mieszanki różnych rybnych ścinków. Nie, nie ochłapów, a okrawków, zbyt mało reprezentacyjnych, żeby podać je na stół samodzielnie, ale nie mniej wartościowych. Im więcej gatunków ryb morskich się wymiesza, tym bliżej ideału. Zwykła cebula, nie mówiąc o pomidorach, smakuje tutaj inaczej niż tam. Bo ichniejszą cebulę jadłam pokrojoną w plasterki, z chlebem, tak jak ser. Była chrupiąca, słodka, pachnąca - inny świat. No i do tego wiatr od morza oraz przesympatyczny młodociany pan kelner, który się bardzo peszył ;)
Może na początek przepis, a potem opowieści z mchu i paproci, bo jak się rozgadam, to będzie "Jaś-nie-doczekał"...
p.s. tutaj znajdziecie więcej dań z ryb
2 łyżki masła
2 łyżki oliwy
1 cebula
2 ząbki czosnku
1 liść selera naciowego
10 cm zielonej części pora
2 marchewki
1 pietruszka
250-350 g ryb morskich, wygodniej w filetach (u mnie łupacz)
2 puszki siekanych pomidorów
4-6 łyżeczek słodkiej papryki w proszku
1/2-1 łyżeczki wędzonej papryki w proszku
1 łyżeczka pieprzu ziołowego
1 łyżeczka oregano
sól
+
150-200 g makaronu (oryg. drobne kolanka)
nać kolendry/pietruszki do przybrania
Przygotowanie tej zupy zajeło mi ok. 35-40 minut, z gotowaniem makaronu, więc w niewiele dłużej niż pół godziny można mieć gotowy obiad :)
Otworzyć puszki z pomidorami. Obrać i umyć warzywa. Cebulę posiekać w drobną kostkę, czosnek zgnieść płaską stroną szerokiego noża i posiekać. Seler naciowy i por pokroić w cienkie paski.
W szerokim rondlu nastawić wodę do gotowania makaronu, posolić.
W dużym garnku rozgrzać masło z oliwą, dorzucić cebulę, posolić ją i zeszklić, dodać czosnek i smażyć jeszcze minutę, dwie. W czasie kiedy czeka się na cebulę jest akurat chwila na starcie marchwi i pietruszki na grubych oczkach tarki jarzynowej. Gdy cebula się zeszkli dodać do niej resztę warzyw, smażyć aż zmiękną, ok. 5 minut.
Gdy w rondlu zawrze woda wrzucić makaron, zamieszać i zmniejszyć płomień, ugotować al dente. Ugotowany makaron wyjąć łyżką cedzakową na durszlak, zachować wodę, wrzucić do niej filety (mogą być zamrożone) i gotować 2-4 minuty na małym ogniu. Ryba ma być na tyle miękka, żeby można ją było łatwo podzielić na spore piórka, ale nie ugotowana na śmierć. Wyjąć rybę na talerz. Zachować wywar!
Gdy warzywa już zmiękną dodać do nich pomidory z puszki i przyprawy. Krótko przesmażyć i stopniowo dolewać wywar z ryby. Zupa powinna być dość gęsta, ale konsystencję trzeba sobie dopasować wg upodobań, pamiętając, że przed podaniem dodamy jeszcze makaron.
To tyle. Minęło pół godziny. Przy odrobinie dobrej woli można jeszcze było zmyć pobrudzone w trakcie gotowania naczynia. Chyba, że kucharz nie zmywa ;)
Opowieści z mchu i paproci.
Do Portugalii wybieraliśmy się co roku, głównie w zimie nas nachodziło, ale im bliżej lata, tym bardziej rozchodziło się po kościach. Ubiegłego lata jednak się udało :) Początkowo omal nie trafiliśmy do hotelu, z którego zniknęła mała Madeleine.
Poszłam po rozum do www.maps.google.com i odkryłam Alvor.
Jadąc od Faro na zachód, to zaraz w lewo za dzikim tłumem. Spektakularne skały są, dostęp do drogi jest, wszedzie blisko jest, plaża jest. Pojechaliśmy.
Byłabym zapomniała - wynajmowania samochodów z EuropCar i Alamo w Faro NIE-PO-LE-CAM. Samochód bez zarzutu, za to obsługa wyłudzająca pieniądze bez zarzutu nie była.
Wydaje mi się, że Portugalczycy lubią jeść. Fakt, że w nadmorskich miejscowościach łatwiej znaleźć "fish & chips", niż Portugalczyka, ale jeśli już Portugalczyka się namierzy, to wystarczy poprosić o wskazanie miejsca, gdzie można normalnie zjeść i otwierają się bramy raju. Kluczem do bram jest wplecenie w rozmowę informacji, że Anglikiem się nie jest. Nie, nie jestem wredna, no dobrze, jestem, ale nie aż tak... Podejrzewam, że to trochę jak z Krakowiakami, mają dość zachowania zwabionych tanimi lotami pijanych turystów, ale nie mają dość ich pieniędzy.
Dla nas rajem okazał się mały, nierzucający się w oczy bar (Bogani), koło którego przeszliśmy, nieświadomi, ze 4 razy nim dobra dusza uchyliła rąbka tajemnicy. Wystrój lekko w moim wieku, ale to chyba kamuflaż. Na lewo od drzwi tabliczka głosząca, że "full english breakfast" i "fish & chips" to oni i owszem, ale chyba z musu. Musu tabliczka nie głosiła, domyślam się po przeprowadzonych obserwacjach ;)
Obsługiwał nas wspomniany młodociany kelner, trochę mylił się w zeznaniach, kiedy poprosiliśmy o doradzenie nam potraw (i napojów), ale trafił w dziesiątkę. Portugalska zupa rybna, chleb z masłem czosnkowym i lokalne piwo, to było to!
Wracaliśmy tam co wieczór i co wieczór na początek prosiliśmy o zupę rybną, "coś" do picia, drugie dania zawsze były pyszne! Już przy drugiej wizycie byliśmy traktowani jak "swoi". Nasz stolik (na zdjęciu powyżej, w lewym rogu), tylko na nim podkładki pod talerze, solidne porcje. I zdziwienie obsługi - gdzie ja to wszystko mieszczę, taka mała Olasz?!
Wszystkie inne posiłki składały się z owoców, koziego sera, chleba jak sprzed lat, karmelowego deseru (nie pamiętam nazwy, ale przepis już mam...).
Lubią jeść, nawet na placu budowy znajdzie się miejsce na zaimprowizowaną kuchnię :) Na zdjeciu kuchnia za barakami robotników przeprowadzających remont latarni morskiej na Cabo de São Vicente, Przylądku św. Wincentego.
Malusią knajpkę można nawet wcisnąć pomiędzy skały na plaży i nieważne, że dostawy przynosi się na plecach, po schodach, ważne że jest. Śliczna?
Wiem, że jestem monotematyczna, ale w Portugalii miałam wymówkę, całe stada wymówek - jedzenie, gdzie się nie spojrzy!
Jedzie sobie człowiek spokojnie środkiem niczego, a tu, jak filip z konopi, nagle wyłania się stragan z owocami. Może nie wyglądają te mandarynki jak ze sklepu, ale też i nie smakują jak sklepowe! Pamięta ktoś jak smakowały mandarynki 20 lat temu, w Boże Narodzenie? To właśnie to!
Winogron wielkości 5 zł z rybakiem? Proszę bardzo!
Śliwki słodkie jak te zrywane przed laty pod koniec lata, takie miodoooowe, ech.
Oto one.
Figi w zasięgu ręki. Same plusy - dekoracyjne, niezmordowane w upale, dają cień, dają owoce, między dwoma takimi można hamak rozciągnąć, można się przysłonić jak kryzys ostatnią koszulę zedrze z grzbietu ;) Co jeszcze można? Czegoś się w liście nie zawija?
Oliwki! Wszędzie!
Migdałowce, sól morska, cytryny przy każdym domu, zaraz za kuchennym oknem.
Mandarynki wzdłuż ulicy, jak u nas klony. To ponad moje nerwy. Wiem, że się nie w swojej epoce urodziłam, ale nikt mnie nie ostrzegał, że lokalizację też udało mi się wybrać nie tę :)
Koniecznie chciałam zobaczyć pewien fragment Cabo de São Vicente, który zwrócił moją uwagę na zdjeciach satelitarnych. Widoki przeszły moje oczekiwania.
Przy okazji znalazłam rozmaryn. Wyglądał jak gąszcz kosodrzewiny, piękny, zdrowy, gęsty i pachnący. Gorąco polecam wizytę, nawet jeśli ktoś nie jest zainteresowany bogatą historią samego przylądka - widoki są warte, hmmm, grzechu :)
Rzymianie wierzyli, że słońce co wieczór topiło się z sykiem w wodach na zachód od przylądka. Chrześcijanie mieli tu swoje sanktuarium - w VIII w n.e. spoczęły tu szczątki św. Wincentego, w 1173 r. przeniesiono je do Lizbony, której męczennik stał się patronem.
Jest prawie pewne, że to właśnie tam Henryk Żeglarz założył pierwszą Szkołę Nawigacji. Dziś, obok ruin szesnastowiecznego zakonu Kapucynów (Kapucynek?), znajduje się tam najsilniejsza latarnia morska Europy. Mam nadzieję, że AgusiaH, albo inna mądra osoba, sprostuje moje ew. potknięcia religijno-tłumaczeniowe :)
Warto też zajrzeć do twierdzy Sagres.
Może tymczasem wystarczy? Zostawię coś na później :)
10 komentarzy:
Cudne zdjecia! troszke slonca i takiej atmosfery dobrze nam teraz zrobi ;)
Pozdrawiam serdecznie!
Bea :-*
Wlasnie z mysla o porawie nastroju te zdjecia. Jesli dziala to bardzo sie ciesze :)
Słoneczności
Olasz, w taką burą pogodę Ty słonecznymi zdjęciami po oczach dajesz? Nie ładnie! ;-)
No! a tak w ogóle to zazdroszczę takiej wycieczki.:) No i ta zupa brzmi fantastycznie. :)
wybrałem do przepisów tygodnia na foodelku, dzięki za przepis (i za wspomnienia z portugalii, którą równie dobrze wspominam)
Marcin :) Jak lakonicznie - ledwo sie domyslilam o czym piszesz :) Dziekuje za wyroznienie :)
Ciekawy przepis. Tylko ta wędzona papryka... Skąd ją wziąć??
Ojcze, wygooglać można i zakupic przez Internet, albo moze ktos znajomy z UK podesle/przywiezie? Mozna też do samej zupy dać trochę wędzonej ryby :)
zamiast wędzonej papryki :)
Jakbym czytala o sobie!! Super blog! Dzis ugotowalam zupe rybna. Pyszna, ale brakuje szumu fal z oceanu!pozdrawiam serdecznie!
Moim ulubionym daniem nr 2 byla salatka z osmiornicy = jadlam codziennie !! Zupe tez :)
Ta zupa jest przepyszna i dokladnie odwzorowuje te ktora jadlam w Portugali. Wracaja wspomnienia. Dziekuje za przepis ;)
Prześlij komentarz