Krótki, ale jakościowo doskonały urlop, w maratońskim pakiecie ze szkoleniem firmowym w Biberach (została na nie porwana prosto z lotniska), przygotowaniami przed i nawałem pracy po, już za mną. Zdjęcia spektakularne są, ale to jak ogarnę te gigabajty. Mrożące krew w żyłach przygody zaliczone, towarzystwo doborowe, był nawet jeden zboczeniec zdjęciowy, więc przystanki na zdjęcia tym razem nie były tylko i wyłącznie moją “winą”. Pierwszy leniwy weekend od dawna, wreszcie się wyspałam, nie wiem jak dawno temu była poprzednia taka okazja. Nie udało mi się wyspać nawet w czasie poprzedniego weekendu, w Orlu, gdzie do tej pory zawsze wstawałam wypoczęta, nawet po 4 godzinach snu.
Jedzeniowo - tak, macie rację, zdjęcia potrawy nie powalają na kolana, na swoją obroną mogę tylko powiedzieć, że robione w pośpiechu. Wtedy-chwilowo-moja Sunia, która znalazła dom tymczasowy u mnie, zwana pieszczotliwie Suczą Sowiecką (bez planowanej niepoprawności politycznej - zwyczajnie pasowało brzmienie do niej), sadziła się na kiełbasę. Pies wychowany przez nieznanego mi człowieka, wyraźnie dostawał jedzenie przy stole :/ Jeśli tylko nowa właścicielka Suni będzie konsekwentna, to może grillowane kiełbasy nie będą zagrożone – kiedy oddawałam Sucz do adopcji już wiedziała, że jej jedzenie jest tylko w misce i żebraniem niczego nie wskóra, przestała więc.
Ale nie o tym miałam. Koniec kwietnia, początek maja, przyszywany mój wujek Górnik, jeden z przyjaciół mojego nie mniej przyszywanego, niedawno wymyślonego (wspólnie o onym) ojca Leszka, zabrał mnie na weekend do Otmuchowa, do bazy jego klubu żeglarskiego. Tak sobie myślę, że mogę się rozpisać mocno niekulinarnie, więc może teraz przepis, a opowieści drzewa sandałowego i kilka zdjęć na końcu?
Brokuły – jeśli tylko dobrze ugotowane, nie na śmierć, to mogę na kilogramy. Chciałam zdementować tutaj pogłoskę jakoby smakowały wodą. Jeśli tylko po zblanszowaniu wrzucimy je na kilka sekund do zimnej wody, z kilkoma kostkami lodu jeśli jest pod ręką, solidnie osączymy, to gwarancja smaku i koloru przy okazji jest, spróbujcie.
Czosnek niedźwiedzi – drugi rok z rządu mam dostawę z ogrodu koleżanki. Delikatne listki o czosnkowym posmaku. Można w pęczkach kupić na targu, albo w lepszym warzywniaku. Zastosowań mnóstwo całe, tylko wyobraźni użyć.
Sałatka mocno wyjazdowa, bo ugotowane i wystudzone brokuły można zamknąć w jednym pojemniku z pokrojonym czosnkiem niedźwiedzim i cebulą, w drugim zabrać gotowy sos i dopiero przed podaniem połączyć, albo każdy może sobie polać warzywa sosem już na własnym talerzu.
Sałatka z brokułów z czosnkiem niedźwiedzim
brokuły
kilka, kilkanaście listków czosnku niedźwiedziego
czerwona cebula
maślanka/kefir
ew. 1-2 łyż, majonezu
ząbek czosnku
sól, pieprz
Calowo nie podaję ilości składników, bo przecież brokuły kupić można różnej wielkości, sosu też każdy lubi pewnie inną ilość. Wszystko na oko, z oka przymrużeniem :)
Brokuły, podzielone na żądanej wielkości różyczki, gotuje się wrzucając je na dużą ilość osolonego wrzątku. 2 minuty zazwyczaj sprawdza się u mnie, ALE to zależy m.in. od wielkości różyczek, ich ilości względem ilości wrzątku etc. Trzeba sobie kawałek wyjąć i sprawdzić, najlepsza to metoda :) W razie wątpliwości zawsze można gotować brokuły w kilku partiach.
Łyżką cedzakową wykłada się do miski z lodowatą wodą, na kilka sekund dosłownie, a potem na durszlak. Tak zahartowane brokuły nie powinny stracić pięknego koloru – zanurzenie ich na chwilę w lodowatej wodzie przerywa proces gotowania odbywający się jeszcze przez chwilę w gorącym jedzeniu, nawet po wyjęciu z wody.
Umyty czosnek niedźwiedzi pokroić na paseczki, czerwoną cebulę w piórka. Ważne, żeby robić to możliwie ostrym nożem. Tak jak w przypadku cebuli i szczypioru – ostry nóż uszkodzi mniej komórek, więcej smaku zostanie wewnątrz. No i mniej się płacze ;)
Do sosu z maślanki/kefiru, zgniecionego i posiekanego czosnku najczęściej dodaję trochę majonezu. Poprawia konsystencję sosu i dodaje smaku. Jeszcze sól i świeżo zmielony pieprz – sos gotowy.
Tak jak pisałam wcześniej – na wyjazd, piknik, spotkanie przy grillu można osobno zapakować sos, a osobno warzywa. W domu wolę warzywa ładnie ułożyć na dużym i płaskim półmisku, sosem polać wszystko po wierzchu – ładniej wygląda.
Opowieści z mchu i paproci (oczywiście, że jak pisałam to wyszło mi “z pchu i mamroci” ).
Chyba z rok temu zaprosił mnie na wyjazd w ukochane moje Góry Izerskie kolega niewiele ode mnie starszy odrobinę. Wyjazd przy okazji jego spotkania z przyjaciółmi z dawnych lat. Żeńska część podejrzewała, zdaję się, jakieś romansidło między mną a kolegą, uknuliśmy więc czym prędzej teorię o tym jak to jestem jego córką, wybrykiem młodości wczesnej, odnalezioną po latach. Od tego wyjazdu jestem jego “córóś”, on moim “tatą”. Przy okazji nabawiłam się macochy wspaniałej, a jedna z koleżanek stała się moją “matką”. To była ciąża “pozamateczna” jak ustaliłyśmy. Zyskałam też wielu wujków i kilka cioć :)
Razu pewnego wujek Górnik był na tyle kochany, że zaproponował mi spędzenie weekendu z jego przyjaciółmi w Otmuchowie. Kochany, bo pomyślał o mnie i o Suczy Sowieckiej. Przyjechał i zabrał nas obie. Życie ułatwił mocno, bo z psem trudno środkami komunikacji się poruszać, zwłaszcza ze strachliwym psem, takim po przejściach.
Weekend spędziłyśmy przemiły, poniżej zdjęć kilka.
1 komentarz:
pisownia "córóś" celowa, dla odróżnienia od prawdziwej "córuś", którą nie jestem :)
Prześlij komentarz